Przed samą Wielkanocą wybraliśmy się z Bagleyami i Radkiem na skitoury na Monte Rosę. Plan był ambitny i zakładał dwa dni aklimatyzacji na łatwych czterotysięcznikach (Punta Giordani i Piramide Vincent) we własnym zakresie, a potem wzięcie przewodnika i cztery ambitniejsze dni włączając wygłupy typu Dufourspitze i zjazd do samego Zermattu. Pogoda brutalnie zweryfikowała nasze założenia, co skończyło się wbieganiem na Punta Giordani prosto z pełnym obciążeniem prosto z doliny (jedyny dzień z dobrą pogodą) i zdobywanie Piramide Vincent w całkowitym mleku, a potem przyspieszony odwrót do doliny i z powrotem do Wiednia (Bagleye pojechali do Rzymu). Potem w góry przyszedł śnieg i przez dobre cztery dni utrzymywała się lawinowa czwórka. Wyszły więc dwa dni po 10 godzin jazdy samochodem dla 3 dni w górach, ale i tak było super, bo dla nas wszystkich były to pierwsze czterotysięczniki zdobyte na nartach (a dla Radka pierwsze czterotysięczniki w ogóle). Do tego warunki śniegowe były, z mojego punktu widzenia (Bagleye na snowboardach woleliby więcej puchu) bardzo dobre - twarde podłoże z cienką warstwą świeżego śniegu. Jeździło się po tym, jak po fatalnie przygotowanym normalnym stoku :-)