Wyprawa do Szwajcarii miała (nazbyt) ambitne cele: Trylogię Berneńską (Jungfrau, Mönch, Eiger) oraz Matterhorn.

Niestety dwa dni przed wyjazdem złapałem katar i w planowanym terminie (piątek) do kraju gór i sera udali się tylko z Sara z Joshem (jeśli w noc przed wyjazdem telepie cię od lekkiej gorączki przy +27°C temperatury powietrza w pokoju, to raczej nie nadajesz się na zdobywanie czterotysięczników). Niemniej w sobotę mój stan uległ odczuwalnej poprawie i zacząłem kombinować, czy może jednak nie dałoby się pojechać. W niedzielę o 6 rano odbyłem testowy bieg na 5.6 km (i jakieś 50 m w górę) z założeniem, że jeśli osiągnę czas poniżej 30 minut, to znaczy, że jestem wystarczająco zdrowy. Wykręciłem solidne 29 minut (choć trzeba przyznać, że w nieco mniej przekonujących strefach tętna - jak widać biegłem sercem, a nie płucami), to (z dużą pomocą Zuzi) już o 9:30 miałem zarezerwowane chaty i siedziałem w pociągu do Zurychu.

Koniec końców Sara i Josh zaliczyli całą Trylogię Berneńską, a ja "jedynie" Möncha i Eiger. Matterhorn jednogłośnie zamieniliśmy na Weissmies, bo po Eigerze potrzebowaliśmy czegoś relaksującego, a nie kolejnego wyzwania.
Mieliśmy też szczęście do pogody, a już szczególnie ja. Jedyny brzydki dzień wypadł w niedzielę, kiedy siedziałem w pociągu (a Sara z Joshem wchodzili na Jungfrau). W piątek kończyło się też okno pogody na Matterhorn, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego...