Oryginalnie w planie był wspin na Grosses Geigera, ale po pierwsze Grosses Geiger był pod świeżym śniegiem, po drugie następnego dnia miało straszliwie lać, a po trzecie mieliśmy już za sobą pokonywanie wysokiej przełęczy i trawers Venedigera w złą pogodę w ostatnich dwóch dniach, zmieniliśmy więc nieco plan. Odpuściliśmy Geigera, a dzień dobrej pogody wykorzystaliśmy na przejście przez Obersulzbachtörl, tak żeby skończyć w Johanishutte i w dzień dupuwy mieć już tylko proste zejście drogą do doliny. Wybór okazał się słuszny także z tego powodu, że Obersulzbachtörl jest w tej chwili niełatwa do pokonania, o czym za chwilę.
Podejście na Obersulzbachtörl od strony Kursingera jest całkiem przyjemne. Dokoła leży straszny gruz (z daleka patrzysz na to i biadolisz, jak przez to przejść), ale sama ścieżka jest w zdecydowanej większości dobrze przygotowana i w miarę równa. Dopiero na ostatnich 150 m wysokości przed przełęczą kamienie stały się oblodzone i musieliśmy założyć raki. Byłyby zresztą potrzebne i tak, bo ostanie metry wiodą króciutkim bezszczelinowym lodowczykiem.
Sama przełęcz Obersulzbachtörl okazała się nie lada wyzwaniem. Po jej północno-zachodniej stronie znajduje się krótka ferrata, której dolna część się oberwała zostawiając dwie opcje. Pierwsza, bezpieczna, acz upierdliwa to małpowanie jakichś 8 metrów po linie od ferraty. Opcja druga, to wspięcie się po obrywie. Wspiąć się na prowadzeniu po obrywie nie miałem odwagi, bo nie było się jak zabezpieczyć (nie wzięliśmy ze sobą kości), wybrałem więc małpowanie. Potem wciągnęliśmy plecaki, a na koniec Tomek wspiął się po obrywie z górną asekuracją (co oszczędziło nam sporo czasu, bo wspinania są raptem ze 2 metry i wychodzi to dużo szybciej niż małpowanie). Nie był to jednak koniec wyzwać, bo następnie ferrata prowadziła po krótkiej, ale zalodzonej tarciowej płycie, więc trzeba było znów założyć raki, a potem pokonać jeszcze krótkie, siłowe, lekko przewieszone miejsce D. Rzeźbiliśmy to w sumie prawie 1.5h, więc o ile pod samą przełęcz podeszliśmy w 2h15m, to na przełęczy zameldowaliśmy się po 3h45m wobec 3h sugerowanych na znaku pod Kursingerem.
Druga strona przełęczy była znacznie mniej przyjemna, bo tam nikt już się nie bawił w układanie ładnej ścieżki przez gruz. Najgorsze było pierwsze 30 minut, w trakcie których straciliśmy 200 m wysokości, bo im wyżej, tym większy gruz i zalegało jeszcze nieco śniegu. Po dotarciu do bajorka zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na przepakowanie gratów (lina, raki, itp. nie będą nam już potrzebne do końca wyjazdu), a potem zostały nam jeszcze dobre dwie godziny schodzenia. Teren powoli stawał się coraz mniej upierdliwy - gruz coraz drobniejszy, potem konkurujący z trawą, aż w końcu przeszedł w przyjemną do schodzenia trawkę. Po drodze przekroczyliśmy dobre kilkadziesiąt spływających zewsząd strumyków.