Nasz plan chodzenia od chaty do chaty nie pozostawiał nam wiele elastyczności, więc na trawers Venedigera wyruszyliśmy, bo pogoda nie była beznadziejna, a z biegiem dnia miała się poprawiać.
Niestety poprawiała się wolniej, niż przewidywała prognoza, więc praktycznie cały dzień spędziliśmy jak nie w lekkiej zamieci, to w chmurze.
Okazało się, że lodowce w okolicach Venedigera mają, dosłownie, setki szczelin. W lipcu zupełnie nie zdajesz sobie z tego sprawy - widzisz tylko te gigantyczne, a reszta czeka sobie ukryta gdzieś pod śniegiem (w dodatku na tyle głęboko, że w nie nie wpadasz).
Do przełęczy Rainertörl było o tyle dobrze, że większość lodowca pozostawała nieprzykryta śniegiem i nie sposób było w nic wpaść, a jedyną trudność stanowiła śnieżna zawieja i brak możliwości planowania trasy na dłuższym dystansie ze względu na ograniczoną widoczność. Na przełęcz dotarliśmy w 2.5h. Na marginesie na lodowiec schodzi się teraz (a może o tej porze roku) krótką ferratą znajdującą się sporo niżej na grani (dobre 100 m) niż to wynika z mapy. Cóż, lodowce odchodzą.
Od przełęczy Rainertörl zaczęły się komplikacje, bo liczba szczelin była tak duża, że szło się tam, gdzie pozwalały, a nie tam, gdzie się chciało. Zdryfowało nas to pod samą grań łączącą Hohes Aderla i Venedigera, co jednak okazało się dla nas szczęśliwe, bo przy grani szczelin nie było i prawie do samego szczytu podchodziliśmy wygodnie. Na samej końcówce spotkaliśmy dwójkę Amerykanów z przewodnikiem, którzy wyszli ze schroniska około godziny przed nami, ale atakowali bardziej przez środek lodowca i strawili tę godzinę na walce ze szczelinami, które my ominęliśmy bokiem. Przed ostatnią szczeliną przed granią szczytową niepotrzebnie spękałem i wróciłem do skał podczas gdy grupa amerykańska zboczyła nieco w prawo i znalazła szybsze wejście na grań szczytową, więc na Venedigerze byli parę minut przed nami. Nam dotarcie z przełęczy Rainertörl zajęło 1.5h (byłoby trochę szybciej, ale Tomka strasznie łapała zadyszka). Oni schodzili z powrotem do Defreggerhausu, my kontynuowaliśmy trawers do Kursinger Hutte.
Początek zejścia był w miarę szybki i miły, bo choć strasznie brakowało widoczności, a miejscami układ lodowca wyglądał tak, jak byśmy zaraz musieli skakać z urwiska, to prawie nie było szczelin, a układ terenu (np. wspomniane urwisko) samo prowadziło nas w dobrym kierunku. W 30 minut osiągnęliśmy Venedigerscharte. Tutaj zrobiło się na chwilę potwornie szczeliniaście, ale w lodzie znajdowało się parę patyków wskazujących drogę. Potem paręset metrów w dół przy grani Kleinvenedigera było całkiem przyjemne, tylko strasznie wiało nam śniegiem w oczy. Później zaczęło się robić odrobinę stresująco, bo należało manewrować po lodowcu tak, aby unikać terenów ze szczelinami. Niestety na nieszczelinowych fragmentach widoczność była dosłownie zerowa i jedynym sposobem nawigacji było wyczuwanie butami, w którą stronę lodowiec opada i kontynuowanie w tym kierunku aż do napotkania szczelin (dobrze to widać na zapisie GPS, gdzie w środkowej części lodowca znosi nas w prawo zgodnie z linią stoku podczas gdy referencyjna trasa nieco trawersuje w lewo). Przy tym lodowiec po tej stronie Venedigera nałapał w poprzednich dniach kilkanaście centymetrów świeżego śniegu i nie dało się, jak na podejściu, iść bezpiecznie po gołym lodzie. Dystans, jaki mieliśmy do przebycia wykluczał dokładne sondowanie każdego kroku, więc dopóki w okolicy nie było widać jakichś oczywistych szczelin, których ewentualne kontynuacje ukryte pod śniegiem należałoby sprawdzać, dopóty szło się na czuja małymi kroczkami z wiarą, że w nic się nie wpadnie. Działało dobrze, wpadłem chyba tylko ze dwa razy i nie głębiej niż po koniec uda, ale jest to bardzo obciążające psychicznie. Szczeliny dawały oczom jakiś punkt odniesienia, co było miłe, tyle że trzeba było znaleźć sposób, żeby je pokonać w oczekiwanym kierunku, a to bywało trudne. Tym bardziej, że odległość, na którą było cokolwiek widać i dawało się cokolwiek zaplanować, wynosiła kilkadziesiąt metrów.
W dolnej części lodowiec stał się płaski i w miarę bez szczelin, za to diabelnie nierówny, bo poprzecinany "wąwozikami" po spływającym deszczu i topiącym się śniegu. Było to o tyle upierdliwe, że z braku kontrastu nierówności tych nie było widać, a jedynie wyczuwało się je stopami, potykając się niemal na każdym kroku.
Na samej końcówce (jakieś ostatnie 750 m lodowca na odległość) wreszcie zeszliśmy pod chmurę i zaczęliśmy coś widzieć. Dzięki temu ostatnie poważne szczeliny pokonywaliśmy w miarę pewnie widząc, gdzie idziemy. W jednym miejscu - na stromym wąskim zejściu językiem między dwoma szczelinami, wkręciłem nawet jedną śrubkę.
W sumie od Venedigerscharte do zejścia na skałę błąkaliśmy się po lodowcu przez jakieś 2.5 godziny.
Gdzieś po drodze przestał padać śnieg, który to moment przegapiliśmy szukając naszej drogi w dół i był to błąd. Powinniśmy byli nasmarować się niezwłocznie kremem od słońca i założyć okulary słoneczne (próbowaliśmy ich użyć zaraz za Venedigerscharte do ochrony przed zawieją, ale okazało się, że, w przeciwieństwie do oczu, nie czyszczą się ze śniegu, który na nie nawieje, więc je zdjęliśmy). Nie zrobiliśmy tego, przez co po pierwsze spaliło nam gęby (Tomkowi gorzej, bo ja spaliłem sobie już wcześniej tego lata i byłem nieco zahartowany), a po drugie wypaliło oczy (dla odmiany mi znacznie gorzej niż Tomkowi, może dlatego, że prowadząc po lodowcu mocniej się wpatrywałem). Nie było to oczywiste od razu, bo jeszcze przed pójściem spać normalnie czytałem, ale w nocy oczy zaczęły strasznie łzawić, opuchła nam też, jak bokserom po walce, skóra pod oczami. Nad ranem miałem jeszcze wyraźny światłowstręt, a przez stale łzawiącej oczy nie widziałem wyraźnie. Cały następny dzień przechodziłem w okularach słonecznych, co pomagało, a kiedy tylko mogłem szedłem się położyć i zamknąć oczy. Pod wieczór nie byłem jeszcze jednak w stanie wyraźnie czytać małych literek. Dopiero kolejnego dnia widzenie wróciło mi do normy. Bardzo mnie to ucieszyło, bo przez chwilę zaczynałem się obawiać, że będę jak Jaruzelski (w końcu to ta sama przypadłość, tylko u niego ekspozycja była dłuższa).
Po zejściu z lodowca pozostała jeszcze niecała godzina po skale. Co prawda w mżącym deszczu, ale za to z przyzwoitą widocznością i na solidnej nawierzchni.
Do Kürsingera dotarliśmy jakieś 8.5 godziny od startu z Defreggera. O ile fizycznie w dobrym stanie o tyle wymordowany psychicznie.
Na dobre wypogodziło się dopiero przed zachodem słońca, więc prognoza nie do końca się sprawdziła, ale za to można było robić z tarasu w schronisku piękne zdjęcia w złotej godzinie.
Przy okazji wyjaśniło się, czemu Kürsinger Hütte był tak obłożony w odróżnieniu od wszystkich innych schronisk dokoła. Okazało się, że stacjonowała tam na ćwiczeniach z dobra kompania austriackiego wojska. Ślady ich ćwiczeń widzieliśmy zresztą jak się zdaje na samym zejściu z lodowca (z naszej perspektywy, z ich perspektywy na samym wejściu na). Na atakowanie Venedigera wojsko zdecydowało się jednak dopiero dzień po naszym przejściu - jedynym dniu dobrej pogody.